Wojciech Sarna
Wojciech Sarna ma opinię poszukiwacza ekstremalnych doznań. Zdobywa najwyższe szczyty Ziemi, lata na paralotni, skacze ze spadochronem. Jest przekonującym dowodem na to, że choroba – taka jak cukrzyca, na którą choruje od 12 lat – nie musi ograniczać ani pozbawiać marzeń.
Kiedy dowiedział się pan o chorobie?
W 2002 roku, po powrocie z wyprawy na mój pierwszy siedmiotysięcznik, zacząłem mieć problemy ze wzrokiem. Najpierw myślałem, że jest to związane z pracą przy komputerze, ale lekarz rodzinny stwierdził, że dobrze byłoby zbadać poziom cukru. Ponieważ w przychodni nie było glukometru, na badanie odesłano mnie do szpitala w Limanowej. Lekarka z izby przyjęć po zmierzeniu poziomu cukru powiedziała, że muszę zostać na oddziale.
Miał pan wtedy 27 lat, diagnoza o nieuleczalnej chorobie musiała być trudna dla młodego człowieka. Co wiedział pan wtedy o cukrzycy?
Diagnoza była szokiem, a o cukrzycy właściwie nie wiedziałem nic, poza obiegową wiedzą. Szybko jednak mnie uświadomiono w kwestii szczegółów. Pamiętam, że w kilka dni po wyjściu ze szpitala poszedłem do sklepu spożywczego po zakupy i starałem się znaleźć produkty, które nie mają cukru, ale takich w ogóle na półce nie było, nawet ketchup go zawierał. W całym sklepie nie było dla mnie nic do jedzenia.
Trafił pan pod specjalistyczną opiekę?
Miałem szczęście trafić do Kliniki Chorób Metabolicznych w Krakowie pod opiekę świetnego zespołu lekarzy i pielęgniarek edukacyjnych. Nauczono mnie tam wszystkiego, co powinienem wiedzieć o chorobie, żeby normalnie funkcjonować. Od początku przyjmowałem 4 wstrzyknięcia insuliny, 3 do posiłków i jedno długo działającej. Najpierw były to insuliny ludzkie, później zamieniono je na analogi insuliny, i tak zostało do dzisiaj.
Jak zmieniło się pana życie po diagnozie?
Zmieniło się wszystko. Wychodziłem ze szpitala z przeświadczeniem, że najlepsze już za mną. Zostały mi ciepłe kapcie, gazeta i siedzenie przed telewizorem. Czułem się trochę jak osoba niepełnosprawna. Po roku kolega, z którym byłem na wyprawie do Indii powiedział: „Nie możesz tak siedzieć, jedziemy na wyprawę rowerową”. Wybraliśmy się na Hel i okazało się, że wysiłek fizyczny bardzo dobrze na mnie wpływa, mogłem zmniejszyć dawki insuliny, czułem się świetnie, nic złego się nie stało. Po tej wyprawie zacząłem czytać i szukać informacji o cukrzycy. Okazało się, ze wysiłek fizyczny wcale nie jest przeciwwskazaniem w tej chorobie, a wręcz przeciwnie. Od tego czasu wszystko zaczęło wracać do normy, zacząłem biegać i trenować, pojawił się też pomysł, żeby wrócić w wysokie góry. W 2004 r. poszedłem na siedmiotysięcznik, a w 2006 na ośmiotysięcznik.
I dał pan radę. Trudno było wrócić do wspinaczki?
Oczywiście żeby sobie coś udowodnić wybrałem jeden z najtrudniejszych, najdalej wysunięty na północ Khan Tengri. Było trudno, wyprawa była wręcz dramatyczna, wydawało się nawet, że może się nam nie udać zejść. Ale cukrzyca nie miała z tym nic wspólnego, to był po prostu trudny szczyt, a warunki pogodowe były ekstremalne. Walka była ciężka, ale udało się. Po dwóch latach pojechałem znów, tym razem jeszcze wyżej, w Himalaje.
Choroba nie ograniczyła pana w żaden sposób.
Zawziąłem się i zacząłem chodzić po coraz wyższych górach, coraz więcej trenować. Paradoksalnie wydaje mi się, że dużo zyskałem dzięki chorobie, nauczyła mnie systematyczności, przewidywania, planowania. Tak się złożyło, że zacząłem pracować w firmie farmaceutycznej, w której polu zainteresowania są pacjenci z cukrzycą. Zacząłem dużo pracować z dziećmi chorymi na tę chorobę. Pokazywałem im zdjęcia z wyjazdów, wypraw, rozmawiałem z ich rodzicami, którzy nie zdawali sobie sprawy, że ich dziecko może być w pełni aktywne.
Co by pan powiedział tym, którzy dowiedzieli się właśnie, że są chorzy i przechodzą kryzys?
Miałem okazję rozmawiać z wieloma chorymi na cukrzycę i wiem, że każdy to przeżywa. Ale to, jak będzie wyglądać nasze życie z chorobą zależy tylko i wyłącznie od nas. Oczywiście kiedy wyjeżdżam na wyprawę ze zdrowymi ludźmi, wiem, że jeśli oni biegają 10 km, to ja muszę zrobić więcej, pobiec 15 km, bo muszę mieć swój „zapas mocy”. Może być tak, że będzie mnie to kosztowało więcej wysiłku niż ludzi zdrowych, ale nie muszę z niczego rezygnować, czasem trzeba to po prostu zrobić inaczej.